Wczorajszy dzień spędziłam pracowicie w rejonach kuchennych, najpierw na produkcji wymyślniejszego niż codzienne jedzenia, a potem przy stole na produkowaniu zakwasów mięśni brzucha i policzków. Nie ma to bowiem jak spotkanie ze starymi i nowymi sąsiadami - ładowanie akumlatorów wesołości gwarantowane.
Dzisiaj nie miałam siły nawet oczu otworzyć, ale słońce było takie cudne (dzięki wyżowi rosyjskiemu i 1001 hPa, ponoć), że dałam się wyciągnąć dzieciom na krótki spacer w nasze bliskie i ulubione miejsce. Oczywiście z aparatem, bo jak tu nie uwiecznić tej niezwykłej zimy. Zasp, szadzi, skrzącego się śniegu, zamarzającej burbuluchy przy młynie i spokoju rozległych pól...
Podziwialiśmy to wszystko w mroźnym pośpiechu, rozglądając się przy okazji bacznie za grubszą zwierzyną. Bo przecież poszliśmy zapolować na "wly"... nie spotkaliśmy ich jednak. Na szczęście ;-))))).
Wenę mi chyba zamroziło, bo choć na termometrze było raptem -15 st C, to temperatura odczuwalna zbliżona była do zdecydowanie niższych rejestrów. Jutro ma być jeszcze zimniej. Dobrze, że choć prąd jest i nie musimy w pośpiechu kupować kominka.
Mam nadzieję, że wena mnie znów napadnie... bo zaległe prace czekają....
Ja nawet nie miałabym jak kupic kominka hihi! Ale można zaprosic sąsiadów i podgrzac atmosferę hihi pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJakie masz piękne krajobrazy wokół! Powiem Ci, że poczyłam się jak w domu, bo my tez spacerujemy nad taką meandrującą rzeczkę. Nawet młyn był, ale "się spalił" bo za bardzo przeszkadzał.
OdpowiedzUsuńA kominek u nas buzuje; dobrze że ma kto przynosić drewno do niego.
Pozdrawiam!